Tuż po śniadaniu spakowaliśmy nasze rzeczy do samochodu i ruszyliśmy nad jezioro Gosau skąd kolejką wyjechaliśmy na przełęcz pod Grosser Donerkogel. Pogoda była delikatnie mówiąc... niepewna. Postanowiłam zaufać aplikacji pogodowej, którą ochoczo poleca mi mój brat - miało chwilę pokropić, a potem się poprawić. Decyzja była oczywista - idziemy do Breining Hütte na kubek grzanego wina, a zaraz po zapowiadanym przez aplikację krótkim opadzie deszczu rozpoczynamy ferratę. Wino było wyśmienite, choć zdziwił mnie sposób podania - grzane wino z przyprawami w saszetce na podobieństwo zwyczajnej herbaty oraz kostki cukru ułożone na podstawce. Wyjaśnienie sposobu podania okazało się być proste - w związku z tym, że było jeszcze przed sezonem, wino nie jest przygotowywane w wielkim garze, tylko indywidualnie dla każdego klienta. Ponoć dzięki temu jest nawet smaczniejsze, z czym rzeczywiście się zgadzam, choć na pewno smaku dodawały także widoki, które nam towarzyszyły i emocje wynikające ze zbliżającego się spełnienia marzenia.
Deszcz (na szczęście) nie nadchodził, więc ruszyliśmy w stronę pierwszych metalowych lin. Pod ścianą jeszcze łyk wody, rękawiczki (hura, nie zapomniałam!), uprząż, kask na głowę i pierwsze kroki na niezwykle wyślizganej skale. Zapowiadała się świetna zabawa. Karabinek za karabinkiem i rosnąca pod nami przepaść z każdym kolejnym krokiem stawianym na metalowej ścieżce. Właśnie tych emocji mi brakowało. Pierwszy odcinek jest bardziej wyeksponowany i pionowy, drugi, ten biegnący bezpośrednio pod wiszący mostek jest na pierwszy rzut oka bardzo łatwy, jednak przez duże zawilgocenie ściany sprawia największe trudności na całej trasie. Najłatwiej się przecież poślizgnąć i skręcić kostkę na zupełnie zwyczajnym błotku...
Mniej więcej w połowie ferraty czeka na nas największa atrakcja - wiszący mostek. Jeśli ktoś ma zbyt duży lęk wysokości, może obejść go bokiem. Z każdym krokiem mostek kołysze się coraz bardziej i dostarcza coraz to większej przyjemności.
Tuż przed szczytem czeka na nas jeszcze jedna atrakcja - ferrata prowadzi samą granią i po obu stronach rozpościera się przepaść. Pech jednak chciał, że my przez to miejsce przechodziliśmy w 100% mgle i w zasadzie nie mieliśmy okazji delektować się przestrzenią.
Szczyt niestety również tonął we mgle... Ale choć niestety tym razem nie było nam dane podziwianie widoków byliśmy szczęśliwi, że udało nam się bezproblemowo zdobyć Grosser Donnerkogel i nie spadła na nas nawet kropla deszczu.
Pozostało nam już tylko zejść z powrotem do schroniska i zjeść jakiś pyszny obiadek wśród górskiego powietrza. Po drodze zrobiliśmy jeszcze zdjęcie z oddali wiszącej drabinki, która niestety z tej perspektywy nie oddawała jej rzeczywistej długości i położenia (hmmm, a może jeszcze raz się tam przejdziemy skoro przechodzimy tak blisko niej?).
W schronisku udało mi się natrafić na knedle ze szpinakiem - odkrycie z wyprawy na Hochgolling. Od kiedy spróbowałam je po raz pierwszy przy każdej okazji pytam czy są dostępne, a jeśli są to zamawiam i delektuję się zielonymi knedlami z serkiem pleśniowym w środku podanymi z roztopionym masłem i sałatką. Polecam każdemu je spróbować - są naprawdę wyjątkowe!
Pewnie zastanawiacie się, co z lodowcem na Dachstein i czy w końcu udało się nam go zobaczyć? Tak! Podczas obiadu w schronisku wyszło słońce, a chmury rozwiały się niemal całkowicie i odsłoniły słynny lodowiec. Dachstein prezentował się wspaniale na tle błękitnego nieba, a ja w końcu zażyłam promyków słońca, których w ostatnim czasie tak bardzo mi brakowało.
Pozostało nam już tylko zjechać kolejką w dół i ruszyć w drogę powrotną do Wiednia. Było jeszcze wcześnie, więc pojechaliśmy nieco inną trasą, przez góry, by do końca wykorzystać ten wolny dzień i do ostatniej chwili delektować się widokiem gór i jezior.
Podpowiedź:
Możesz usunąć tę informację włączając Plan Premium