Artykuły z tej kategorii

O podróży do Meksyku marzyłam już od dobrych kilku lat, nawet kiedyś specjalnie wyrabiałam na szybko paszport bo już, już miałam lecieć i... no cóż, zawsze coś nie odwiodło mnie od celu. Kraj ten stał się taką moją legendą i jak ktoś mnie pytał, gdzie się w następną podróż wybieram, zawsze odpowiadałam: do Meksyku! I chyba już nikt nie wierzył, że kiedyś naprawdę tam polecę, aż tu nagle 8 stycznia oświadczyłam, że mam bilet i wylatuję już za 5 dni. Chyba wolę nie pamiętać miny moich rodziców... 

O Meksyku sporo poczytałam, posłuchałam opowieści osób, które już tam były, napisałam nawet na kilku internetowych grupach by pozbierać jeszcze trochę informacji. Główny temat - poza plażami, zabytkami i kuchnią - bezpieczeństwo, a z tym w Meksyku różnie bywa. Muszę przyznać, że leciałam bardzo zestresowana i z czarnymi wizjami przed oczami (a to mnie "uprowadzą na narządy", a to mnie zastrzelą na plaży, a jakbym przypadkiem przetrwała bezpiecznie cały pobyt, to na pewno na lotnisku podrzucą mi narkotyki i skończę w Meksykańskim więzieniu). Teraz z perspektywy czasu i z opinii osób, które spotkałam na miejscu wiem, że wcale nie jest tak strasznie i Meksyk można zwiedzać bezpiecznie i w pełni cieszyć się z tego co nam oferuje. Uważać trzeba - jak wszędzie - ale nie warto ze strachu rezygnować z odwiedzin Majów. Jukatan jest podobno najbezpieczniejszym rejonem, większość kraju, wraz ze stolicą też są w porządku, choć trzeba już się już bardziej pilnować, natomiast zwiedzenie północnych stanów Meksyku faktycznie warto przemyśleć i dobrze zaplanować, bo tam już z bezpieczeństwem jest podobno znacznie gorzej...

Bilet kupowałam na dwa tygodnie przed wylotem. Najbardziej pasująca mi opcja i przystępna cena - linie Air France z Warszawy do Cancun z przesiadką w Paryżu. Nauczona doświadczeniem z Aten i Tajlandii uznałam, że wystarczy mi bagaż podręczny, a dzięki temu wyjdzie nieco taniej i mniej spraw do ogarnięcia na lotnisku. 12 kg i możliwość zabrania średniej wielkości plecaka i dużej torebki, do ciepłych krajów jest dla mnie całkowicie wystarczająca.  Bilet czekał sobie spokojnie, a ja do ostatniej chwili nie mogłam ustalić dokładnej trasy mojej podróży. Zbyt duży kraj i zbyt wiele niesamowitych miejsc do odwiedzenia. Trzeba były wybrać kilka głównych punktów i resztę dostosować już na miejscu. Cenoty, Chichen Itza, Tulum, Coba, może jakaś wyspa, X-Caret Park i Mexico City z Wyspą Lalek oraz Piramidą Słońca i Księżyca. Biletu do stolicy nie rezerwowałam, bo ceny były niskie, a nie była pewna jak mi się pobyt rozwinie i chciałam zostawić sobie luz, na wypadek gdyby np nie chciało mi się "zwiedzać" dodatkowych lotnisk. Na dojazd z Jukatanu do Mexico City nie było szans, bo drogą lądową jest to odległość ponad 1600km. Zarezerwowałam noclegi w Playa del Carmen, Valladolid i Tulum i po nieprzespanej ostatniej nocy (Reise Fiber...) ruszyłam z Wiednia na lotnisko Chopina w Warszawie. Jak to zwykle u mnie bywa, łatwej opcji wybrać nie mogłam i dotarłam na miejsce około godziny 22... Koczowisko na lotnisku (2h snu) i o 6 rano wylot do Paryża. Przy okazji postresowałam się nieco nie do końca jasnymi zasadami tranzytu we Francji, ale ostatecznie bez problemowo wsiadłam do samolotu. Pamiętam tylko start i... obudziło mnie szarpnięcie samolotu stykającego się z Paryskim lotniskiem. Jak się potem okazało, najprawdopodobniej przespałam samolotowe śniadanko, ale przynajmniej lot miałam bardzo komfortowy i krótki. 3h na lotnisku Charles de Gaulle minęły w mgnieniu oka, odbyłam jeszcze kilka rozmów telefonicznych (na wypadek gdyby się sprawdziły, któreś z przestawianych mi czarnych wizji) i zasiadłam na swoim miejscu w dużym, dalekodystansowym samolocie. Na szczęście miejsce miałam przy oknie. Przede mną było 11 godzin lotu... 

11 godzin koszmarnego lotu! Loty samolotem znoszę niestety nie najlepiej i liczyłam się z tym, że nie będzie to przyjemne, ale miałam nadzieję, że przy takim poziomie zmęczenia większość trasy po prostu prześpię. Niestety nie... Skończyło się na 15 minutach tuż po starcie i niekończącej się męczarni 11 godzin, które jakby stały w miejscu... Lecieliśmy nad oceanem zakrytym przez morze chmur, nad którymi nieustannie świeciło słońce (dzień był dłuższy, gdyż zmieniały się strefy czasowe). Pooglądałam filmy (na poziomie: "Charlie i fabryka czekolady" oraz "Ekspres Polarny"), rozwiązałam kilka krzyżówek i wyczekiwałam chwili, gdy wlecimy w obszar Trójkąta Bermudzkiego (hmmm, a może stanie się coś ciekawego??). 

Jak to na długodystansowych trasach bywa, w samolocie otrzymaliśmy dwa ciepłe posiłki - obiad i kolację. Wiem, że są tacy, co tego samolotowego jedzenia nie lubią, ale ja uwielbiam otwierać te malutkie paczuszki, wyciągać różne potrawy i kosztować jak smakują. Te zaoferowane w liniach Air France naprawdę mi smakowały (w porównaniu do tych z Finnnir i przelotu do Tajlandii).

Na pierwszy posiłek składały się:

- ryż z piersią kurczaka i sosem (na ciepło)

- coś w stylu sałatki

- bułeczka

- serek pleśniowy

- masło

- super czekoladowy deser (przepyszny)

- woda i drugi napój do wyboru

A drugi posiłek zawierał:

- ciepłą kanapkę

- bułkę

- serek

- jogurt

- babeczkę

- soczek i drugi napój do wyboru

Jeśli chodzi o moją opinię na temat linii Air France - bezproblemowe odprawy, miły personel, pyszne posiłki, wygodny samolot - jak na tą cenę, to linie lotnicze Air France polecam i bardzo chętnie jeszcze z nim gdzieś polecę. 

Co do Trójkąta Bermudzkiego - na tyle na ile nad nim przelecieliśmy, niestety nic szczególnego się nie wydarzyło... Były drobne turbulencje nad Florydą, a potem lot nad Zatoką Meksykańską i Morzem Karaibskim z zapierającym dech w piersiach widokiem na laguny w koło Jukatanu. Lądowanie w Cancun było pierwszym momentem kiedy poczułam fascynację, zachwyt i nieokreśloną radość, że już za chwilę stanę na ziemi, do której od tak dawna chciałam dotrzeć. Dopiero w tamtej chwili pierwszy raz to do mnie dotarło i w jednej chwili całe zmęczenie, niewyspanie i ból spowodowany złym znoszeniem odmiennego ciśnienia w samolocie w momencie ustąpiły. Wylądowałam w prawdziwym Meksyku!

Wysiadłam z samolotu jako jedna z pierwszych (zaraz po pierwszej klasie) i popędziłam do kolejnych bramek i przejść paszportowych. Oddałam kartę lokalizacyjną i usłyszałam "Witamy w Meksyku". Jeszcze kilka spotkań z różnymi lotniskowymi strażnikami (czy przewozi Pani jakiś alkohol? Czy nie ma Pani dużego bagażu?) i wypadłam (dosłownie) z budynku lotniska. Powitało mnie słońce i przylotniskowa impreza ze straganami, na których można było kupić rożne drinki i napoje. Był tylko jeden problem - lotnisko skończyło się zupełnie niespodziewanie, a ja nie miałam ani meksykańskiej karty do telefonu, ani, co gorsze, Peso... Były autobusy, były taxówki, tylko jakoś banknoty w portfelu nie te co trzeba. Na lotnisku ani kantoru, ani punktu z kartami SIM nie widziałam... No chyba, że przebiegłam przez lotnisko tak szybko, że po prostu ich nie zauważyłam (co jest w zasadzie całkowicie realne). Zapytałam 4 różne osoby o kantor, każda wskazała mi całkowicie inne miejsce i w dodatku, w żadnym ze wskazanych miejsc kantoru nie odnalazłam. Na szczęście okazało się, że bilet na bus ADO (najsłynniejsze i najwyższej klasy autobusy w Meksyku) mogę kupić za dolary i bez problemu dostać się do Playa del Carmen. Autobus miał odjechać już za 10 minut, więc usiadłam na przystanku i czekałam. 40 minut... W tedy jeszcze nie wiedziałam, że z podobną sytuacją będę spotykać się każdego dnia. Na szczęście bus w końcu nadjechał, a ja wsiadłam do klimatyzowanego autobusu i przy zachodzącym słońcu jechałam do odległego około godziny od lotniska Playa del Carmen. Zachwycałam się palmami i urokiem kraju, który miałam poznawać przez następne 2 tygodnie. Gdy dojechałam do docelowego dworca było już ciemno. Bez problemu znalazłam kantor i zaopatrzyłam się w meksykańską walutę, potem dokupiłam kartę do telefonu i zadzwoniłam do Polski by poinformować, że wszystko jest w porządku i jednak nikt nie uprowadził mnie na narządy. 

Mój hotel znajdował się nieco ponad kilometr od dworca, już w nieco mniej przyjemnej dzielnicy, ale jego lokalizacja była naprawdę dobra. Wybrałam najtańszą dostępną opcję w Playa del Carmen - Capitel O Hotel Yukon - w pasującym mi terminie, więc luksusów się nie spodziewałam. Było jednak bardzo w porządku - miałam duży pokój z oknem na basen należący do obiektu (nie korzystałam) i łazienką wyposażoną w mydełka i szamponiki. Pokój był czysty i zadbany, choć w porównaniu do standardów europejskich wymagający generalnego remontu. Jak dla mnie - całkowicie zadowalający i mogę go polecić osobom bez szczególnych wymagań. 

Przebrałam się i wróciłam do turystycznej części miasteczka. Byłam głodna i chciałam skosztować w końcu czegoś meksykańskiego. Przy samej plaży odkryłam scenę, a na niej Indian tańczących do muzyki wybijanej przez bębny i piszczałki. Usiadłam delektując się pięknem i podziwiając to piękno, które w końcu widziałam na własne oczy. Obejrzałam występ do końca i kupiłam tacosy. Były pyszne! Smak kukurydzy z warzywami i kawałkami mięsa, przyprawiony na super ostro! Dokładnie tego oczekiwałam. W koło mnie tętniło meksykańskie życie, meksykańskie kolory, grała meksykańska muzyka. Bardzo często uliczne kluby miały swoich artystów, którzy wychodzili poza lokale i zabawiali przechodniów. Jak ja dawno takiej ulicznej radości i życia nie widziałam! W czasach pandemii wszystko się zatrzymało, a tu żyło i dawało nieprawdopodobną radość! 

Zmęczenie coraz bardziej dawało mi się we znaki... Nadeszła pora by wracać do hotelu. Miałam za sobą bardzo długi dzień. W Polsce była już 4 rano... A następnego dnia czekały na mnie przygody, upragnieni Majowie, słońce i rajskie plaże...

Opowieści z Meksyku - z Warszawy wprost do krainy Majów

10 lutego 2022

​​​​​​​

13.01.2022

Podpowiedź:

Możesz usunąć tę informację włączając Plan Premium

Ta strona została stworzona za darmo w WebWave.
Ty też możesz stworzyć swoją darmową stronę www bez kodowania.